poniedziałek, 30 maja 2011

Dzień czterysta czterdziesty, 30 maj 2011. Refleksje.

"Walka człowieka przeciwko władzy, jest walką pamięci przeciw zapomnieniu"(Milan Kundera)

Nic się nie dzieje, tzn Buenos jak stało tak stoi, spowite jesiennym powietrzem. Przestałam już liczyć dni, miesiące od mojego przyjazdu.
- Za jakiś czas będziesz liczyć lata, które spędziłaś w swoim wyśnionym Buenos – powiedział Niko.
- Masz rację, co do życia w „kapitalu” Argentyny zawsze masz rację, zapomniałam ile to już miesięcy. 15 sierpnia w urodziny mojej mamy minie 1,5 roku.
Kiedy w Wawie żegnałam się z gronem znajomych wiedziałam że nie wrócę, a przynajmniej nie po pól roku tak jak mówiłam. Przychodzą chwile tęsknoty, za naszym żarciem, za przyrodą, za bliskością Moich Gór, za Rynkiem Krakowskim, za Warszawską Praga, za Nowym Światem i za wybrzeżem Wisły spowitym we wiosennym słońcu. Za zapachem Polski. Byłoby dziwne gdybym nie tęskniła, bo w końcu to moja kultura, tam się wychowałam, i kiedy mieszkamy w danym Państwie zawsze mówimy: „Ahh jak ja bym chciała mieszkać w tamtym kraju. Tam jest tak ciepło i pięknie”. A i owszem, jak się na wakacje lub na stypendium lub delegację jedzie to jest pięknie, bo podświadomie wiemy że wrócimy do ojczyzny. W końcu to mleko z Polskich krów mnie karmiło, a nie z Argentyńskich, więc i smak mleka tutaj jest inny. Ale kiedy zaczynamy żyć życiem danego kraju rozumiemy że to nie nasze korzenie. Ale warto było przylecieć, warto było czekać na moją rodzinę. I tak poleciałam tylko za tangiem, a założyłam jeszcze rodzinę. Życie zaskakuję, i mam nadzieję że zawsze pozytywnie. Tęsknię za Polską, ale jeszcze bardziej tęskniłabym za moim sercem, które bym tu zostawiła gdybym wróciła wtedy do Polski. Czy tęsknię za znajomymi? W pewien sposób tak, ale dla nich bym nie wróciła, bo ludzie w naszym życiu dziś są, a jutro odchodzą, a ich miejsce zajmują nowi. I tak jest w Buenos nowi znajomi, nowe twarze. A przyjaciele? Prawdziwi zawsze trwają i Moja Przyjaciółka Asia zawsze była i jest, co prawda przez skypa, ale jutro też jest dzień i też ją usłyszę. Czy odległość zabija przyjaźń? Widać że nie, bo ja tu, a ona w Berlinie. No i Polska, co dużo powiedzieć, doczekaliśmy się własnego Chrystusa, jak w Rio. Czyżby brak nam inicjatywy? Brak pomysłów? Kopiujemy z innych państw tak jak Argentyńczycy kopiują z USA? A czemu nie posąg Jana Pawła II skoro to była chluba narodu, nasz autorytet.
Co do tanga to nauczyciele podróżujący po świecie z warsztatami, uważani za guru tanga tutaj pracują w szkołach tanga, prowadzą regularne zajęcia grupowe, uczą tego samego za grosze , a że maja więcej czasu niż podczas warsztatów to mają czas na więcej szczegółów. Moi kiedyś idole jak Rivarola, Boca z filmy „Tango” uczą w szkołach 3 ulice od mojego domu, przynajmniej mogę spacerkiem docierać. Guillermina Quiroga, Pablo Veron, Pablo Inza, Dana Frigoli, Raul Bravo czyli Król Królów tanga u którego uczyli się najlepsi i wiele innych. A przede wszystkim im głębiej zaczyna się wchłaniać w życie tym lepiej zaczyna rozumieć się i czuć tango. I to jest właśnie ta inna niż polska kultura, Buenos Aires to kultura tanga.

Dzień czterysta trzydziesty drugi, 22 maj 2011. Dżungla w Rio.

"Świat cały jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki"

Niedzielny ranek przywitał Nas bardzo słonecznie i ciepło. Po długiej i ciepłej nocy postanowiliśmy wreszcie wstać i udać się na poranny posiłek w naszym hostelu. Z doświadczenia wiemy, że kto pierwszy na stołówce ten ma co jeść. Jednak zawsze staramy dzielić się z bliźnimi dlatego też z samego rana czyli o 9:00 :) włączyliśmy telewizor ten dla ludzi niedosłyszących by zrobić pobudkę śpiochom. Na szwedzkim stole znalazło się wiele przysmaków, począwszy od słonych przez słodycze do owoców. Śniadanie podobnie jak cała kuchnia brazylijska okazało się pyszne.


Dziś czekało nas prawdziwe wyzwanie, spotkanie z naturą czyli dżungla w Rio de Janeiro. Postanowiliśmy bowiem wybrać się do parku botanicznego. Ów ogród nie jest katastrofalnych rozmiarów, przewidziano spacer po nim na 2h, choć można spędzić w nim pół dnia np.: wybrać się z koszykiem na piknik. Spacerowaliśmy wśród pięknych i bardzo wysokich palm kokosowych, a kokosy spadały prosto na nasze głowy. Czasem drogę naszą przecięła jakaś brunatna wiewiórka, a czasem szumiący strumyczek. Niesamowitą atrakcją dla nas okazał się ogród orchidei, tym bardziej że jest to mój ulubiony kwiat.
Przy wejściu do parku witał nas strażnik i bileter, a przy wyjściu żegnały nas małpy :).
Tak, tak małpy. Byliśmy świadkami bójki dwóch małpich „gangów”. Ludzie rzucili się by obejrzeć małpie wybryki, lecz szybko też uciekli gdy z drzew zaczął padać deszcz małpich odchodów. Tak czy siak południe spędziliśmy na łonie natury, a potem już tylko zakupy, spacer uliczkami Boskiego Rio i popołudnie na plaży Copacabana. Dziś miękkość złocistego piasku wzbudził we mnie miłe uczucia, bo stąpając po nim mogłam patrzeć na to co kocham najbardziej w naturze Moje "Góry". To był jeden z najpiękniejszych prezentów jakie zrobił nam Mój Mąż, a przed Nami tyle jeszcze pięknych chwil.
Copacabana o tej porze roku, poza tak zwanym sezonem wyglądnie spokojnie, przyjemnie i miło. Jest zwyczajnie, codziennie, normalnie. Nie jestem fanatyczką plaży, dla mnie to nuda, zamiast wypoczywać to się irytuję gdy muszę poszukiwać kawałka skweru na swój ręcznik i siebie. Zresztą co to za wypoczynek kiedy dookoła wrzask tłumu plażowiczów, smród spalin samochodowych, i smażonego żarcia. Nie ma to jak cisza i spokój gór, pustka, brak ludzi, zapach łąk i potoków, jak bycie na "wysokościach" i posiadanie wszystkiego w d... . Zastanawiam się jak ludzie po całym roku pracy, po huku jaki niesie ze sobą miasto, po smrodzie udają się do takich samych miast tyle że mniejszych i posiadających plaże. No nic, to nie moja sprawa. Ale dziś plaża była dla mnie ujmująca, o tej porze roku można znaleźć spokój i błogość, choć smród pozostaje. Mieszkańcy wylegują się w słońcu w słuchani w ciszę, młodziki grają w „siatkę” plażową, dzieciaki budują zamki z piasku, a jeszcze inni surfują ponad falami. Każdy znajdzie dla siebie miejsce.

Niko i Ja po plażowym spacerze postanowiliśmy udać się na spóźnimy lunch. Caipirinha, skrzydełka z kurczaka i frytki to było to czego nam było trzeba. W plażowym barze przygrywała „do kotleta” brazylijska kapela.
- Wrócę za 30 min, idę choć przez chwilę poczuć brazylijską siatkówkę plażową. Byś w Rio i nie zagrać na plaży w siatkę, to…to znaczy być boludo.
I tak Niko popędził u swemu przeznaczeniu, a rozkoszowałam się widokiem plaży i znów zapachem oceanu. Oczekiwanie na kurczaczka umilała mi owa kapela. Czekałam, czekałam i czekałam.
- Czy właściciel pojechał na wieś zapolować na ptaszynę? – pytałam się samej siebie. Minęło dobre 30 min, a obiad nie raczył wjechać na mój stolik. Za to właściciel knajpki, notabene kelner który przyjął od nas zamówienie, spoczął nie opodal mnie, obok swoich kumpli, którym browar już zapienił źrenice, i zaczął sączyć złocisty płyn. Niko wpadł wściekły widząc że ja zgłodniała Matka Polka wciąż oczekuję karmy.
- Panie, 30 min mnie nie było, a Pan nawet Caipirinha nie przyniósł, nie jestem barmanem ale pokarzę Panu ile trwa przygotowanie drinka!!! Rozumiem że ma Pan wielu klientów i na obiad trzeba czekać, ale żeby na drink też???!!! Idziemy stąd.
- Ja myślałem że Pan zrezygnował, bo Pan poszedł.
- Przecież złożyłem zamówienie i mówiłem że ja dziękuję nie jestem głodny, ale składamy zamówienie na dwa drinki i obiad dla moje żony!!!
- Szefie, niech Pan siada, 10 min i obiad podany
Nie minęło 5 a wszystko wjechało na stolik. Dobrze że nie opuściliśmy plażowego baru, bo warto było czekać nawet godzinę. Obiad był tak duży że i Niko dostał swoją połowę. Widać nie tylko my lubimy zwiedzać poza sezonem, Paul McCartney także postanowił przybyć i "odwalić" koncert.
Na lotnisku było znów jak w Buenos Aires czyli bieg w lewo potem w prawo aż wreszcie do celu :). Obsługa Aerolinias Argentina w Rio okazała się nadzwyczaj wysokiej klasy osobistej i nawet samolot wystartował przed czasem (15 min wcześniej).
Tak czy siak, kolejny dzień w Ameryce południowej zaliczyliśmy do udanych. Bo pomimo ciągłych wpadek to cóż więcej można wymagać od życia w ciepłych krajach? Należy być COOL czyli przyjąć styl życia luz blues.

sobota, 28 maja 2011

Dzień czterysta trzydziesty pierwszy, 21 maj 2011. Rio de Janeiro czyli „Dzień dobry jestem cucaracha”.

"Nawet największe pustynie mają swoją wiosnę, choćby najkrótszą i niedostrzegalną"

Poranny lot okazał się spełnionymi obietnicami argentyńskich linii lotniczych. 2h 45 min w samolocie by dotrzeć do stolicy samby i karnawału. Już samo lotnisko mile nas zaskoczyło, położone na wysepce czyli z każdej strony otoczone przez ocean atlantycki.
- Ma Pani źle ustawioną datę w pieczątce, dziś jest 21 maja nie 11 maja – grzecznie Niko poinformował pracownicę odprawy emigracyjnej gdy ujrzeliśmy w naszych paszportach wjazd do kraju z datą 11 maja.
- Dziękuję, ale nic nie szkodzi, poprawię to.
- Dziękuję. Nie chcemy mieć problemów przy wyjeździe.
- Proszę mi wierzyć, nikt nie będzie Wam robił problemów z powodu daty.
I poprawiła, czyli długopisem cyfrę 1 zmieniła na 2 :) i wyszło 21. Taki luz blues panuje w Rio. Kiedy opuściliśmy salę przylotów ku naszym oczom pojawiły się biura przewoźników, a w nich skaczące Brazylijki zachęcające uśmiechem i temperamentem do skorzystania z usług danego przewoźnika. Oczywiście do centrum można dostać się autobusem miejskim, zwykłą taksówką lub „trochę” droższym przewoźnikiem. My pozwoliliśmy sobie na więcej bezpieczeństwa czyli prywatnego przewoźnika. Koszt: 180 reali!!! czyli 310 PLN!!! To jak lot tanimi liniami z Polski do Grecji :). Pogoda jesienna czyli 26°C (średnia temperatura w Rio w zimie sięga w dzień 25°C a w nocy 18°C), niebo błękitne, powietrze wilgotne. W drodze do hotelu podziwialiśmy uroki miasta, które w 1960 roku przestało być stolicą Brazylii na rzecz miasta Brasilia. Padłam na kolana przed ty miastem, „góry”(wzgórza) i ocean we wspólnym towarzystwie. Tam trzeba być, a nie czytać o tym, bo nawet ja nie potrafię opisać tego piękna natury jakie na Nas tam czekało. Po co przybyliśmy? By ujrzeć słynny posąg Chrystusa, wejść na Głowę cukru, spacerować po plaży Copacabana, zszokować się widokiem jednego z największych stadionów świata Maracanã, spacerować po ogrodzie botanicznym, przejechać się starym tramwajem po Santa Teresa i zwiedzić centrum, taki był Nasz weekendowy plan pobytowy.
Droga do wybranego przez nas hostelu, wiodła tunelem we wzgórzu Corcovado, na której szczycie stoi słynny pomnik Chrystusa. Po raz pierwszy mój mąż dał się namówić na hostel, a nie hotel. Może mi brakuje takich wakacji, w dziczy, w namiocie, bez luksusów, więc hostel trochę to zrekompensował. Wybraliśmy hostel między plażami Ipanema a Copacabana. Jedna noc w pokoju dwuosobowym z łóżkiem małżeńskim, z łazienką to koszt 50 dolarów. Na wejściu „przywitał” Nas obcokrajowiec typu Angol z browarem w ręku o poranku :). Zrobiło mi się swojsko czyli europejsko :). W recepcji musieliśmy zapłacić za zarezerwowaną przez nas noc z piątku na sobotę, której to nocy nie spędziliśmy w hostelu ze względu na niespodziankę jaką przygotowały nam argentyńskie linie lotnicze, i za noc kolejną. W Rio de Janeiro (przypuszczam że w całej Brazylii) podobnie jak w Argentynie nie idzie się dogadać w żadnym innym języku jak ojczystym dla danego kraju. I tu ani angielski ani hiszpański nam nie pomógł, lecz język pradziadków czyli obrazkowy. Jak oni jeszcze rozumieją hiszpański to My portugalskiego ni w ząb :). Zapach w hostelu był typowy, czyli jakiś płyn dezynsekujący, obiad gotowany w kuchni, zapach browara, ale czysto i zadbanie. Pokój okazał się skromny ale nadzwyczaj duży, łóżko, dwie szafki nocne z lampkami, i telewizor na „stole”, zamiast szafy „garderoba” z zasuwanymi szklanymi drzwiami. W łazience prysznic, umywalka, toaleta i …
i dwa ogromne cucarach :). Wilgotny klimat sprzyja ich życiu. Podobno w Buenos też można je spotkać, ale ja odkąd tu mieszkam wybierałam komfortowe warunki mieszkaniowe. Narobiłam wrzasku, za każdym razem kiedy rozpoczynałam rozmowę z Buddą obejrzałam sedes z każdej strony kilka razy, bo nie chciałam by coś takiego wspinało się po mnie jak himalaiści po Mount Everest. Łóżko okazało się kolejną atrakcją tego dnia, gdy wieczorem składałam swoje „zwłoki” u boku mojego męża nagle znalazłam się na ziemi, czyżbym aż tak przytyła? Kablówka w TV zawierała 3 kanały, a głośność telewizora wskazywała iż był to pokój przeznaczony dla turystów z wadą słuchu. Tak czy siak, Niko zgłosił wszystkie usterki w recepcji. Zażądał przeniesienia dwóch cucaracha do innego lokum, łóżko sam naprawił a TV nie włączaliśmy, bo i po co, ah rano w niedzielę by obudzić sąsiadów na śniadanie. Poczułam się jakoś staro, gdy tak zrzędziliśmy obsłudze hostelu, dobrze że nie poinformowaliśmy ich iż ze względu na nasz wiek i wilgoć łupie nas już w kościach. Weekend to za krótko by podróżować po Rio autobusem czy metrem, poruszaliśmy się taksówkami. Dlatego też trudno było nam zobaczyć jak naprawdę żyją Brazylijczycy, jedno jest pewne są bardzo ciemnoskórzy, Afrykańczycy lub mieszanka afrykańsko-portugalska.
Wpierw udaliśmy się na Pão de Açúcar czyli Głowa Cukru. Za 44 reale wjechaliśmy kolejką linową (czy da się wspiąć? tak, 270 dróg wspinaczkowych, ale czasu za mało a sprzęt jeszcze w Polsce) najpierw na pierwsze wzgórze, z którego już mięliśmy przedsmak tego co czeka Nas na Głowie Cukru. Z trzech stron ocean, i dookoła pasma wzgórz, widok na miasto, na wzgórze Chrystusa, na plaże. Tutaj można posmakować kuchni brazylijskiej, zjeść bardzo dobre lody i kupić upominki, których cena zazwyczaj jest dwa razy wyższa niż w regularnym sklepie w mieście. Z Głowy cukru udaliśmy się na wzgórze Corcovado by stanąć u stóp Chrystusa. O tej porze roku wieczór zapada około godziny 17:30, a ciemno się robi koło 19:00 dlatego też nasz plan pobytu musiał ulec małej poprawce, ze względu jak już wspomniałam niespodziankę linii lotniczych .
.O 16:00 dotarliśmy do kasy by zakupić za 36 reali bilet na kolejkę, która miała nas wywieść na szczyt. Niestety bilety zostały wykupione i dopiero kolejną turę przewidziano na 17:20 czyli godzinę kiedy zaczyna się robić ciemno. Co nam pozostało? Skorzystać z prywatnego przewoźnika czyli prywatny samochód osobowy lub minibus czyli tańszy transport za 35 reali od osoby plus 24 wejście do parku. W busie po doświadczeniach z cucaracha w łazience trzymałam nogi w powietrzu, by nic się po mnie nie "wspindrało". Kierowca jechał jak szalony po krętej drodze wznoszącej się po wzgórzu. Brazylijczycy są słynni ze swojej brawurowej, szybkiej jazdy, ale jeżdżą dobrze i estetycznie. Pierwszy przystanek:
- Dlaczego się tu zatrzymaliśmy? Przecież posąg jest po drugiej stronie – spytał Niko. Ale nie otrzymał odpowiedzi, nikt go nie zrozumiał. Otworzono drzwi i kazano wysiąść.
- Dokąd mamy się udać? – znowu padło pytanie od Niko. Pokazano nam palcem że tam, czyli przed siebie. Czy każą nam teraz się wspinać?
- Wiesz, myślę że mamy tam iść by zapłacić z wstęp do parku – skomentowałam.
- A ja uważam że to tylko spacer do punktu widokowego, by spojrzeć na Rio z drugiej strony.
Niko się nie omylił.
Podczas drugiego postoju, kazano nam stanąć w kolejce, wykupić wejściówki do parku i przesiąść się do kolejnego busika, który wywiózł nas na szczyt. A tam kilkanaście schodów czekało na Nas byśmy mogli dotrzeć do „stóp” Chrystusa. Mnie samą posąg rozczarował, mimo że ogromny, bo 38 metry wysokości to nie wzbudził we mnie zachwytu, może dlatego że wznosi się na cokole, gdyby postawiony był na ziemi, i można byłoby dojść do jego stóp, lub szat to byłby zachwycający. A tak można dotkną tylko cokołu. Tak czy siak jedynie co mnie urzekło to natura w Rio czyli moje ukochane góry (tutaj wzgórza) i widok ze wzgórz na ocean i otaczającą przyrodę. Samo zwiedzanie posągu to strata czasu i kasy.
- Niko, myślisz że Chrystus z Rio ma stopy? Nigdy nie widziałam w internecie jego zdjęć ze stopami, zawsze od pasa w wzwyż.
I to pytanie pozostaje dla mnie zagadką do dziś, i poszukuję odpowiedzi w necie, bo chcę zabić swoje rozczarowanie. Ale widok ze wzgórza Corcovao jest ujmujący. O godzinie 17:30 zaczęło się ściemniać, i zaczął powiewać baaaaaardzo rześki wiatr. Udaliśmy się do restauracji na wzgórzu na obiad i sok z marakui. Cudownie jest podróżować, rozkoszować światem z ukochaną osobą, kiedy po całym dniu w restauracji tulisz się całujesz i rozkoszujesz ciepłem.
W drodze do centrum ujrzałam Chrystusa w błękitnym świetle.
- Niko, widziałam Chrystusa.
- No to jest szczęściarą.
Chrystus teraz wyglądał pięknie, z daleka, oświetlony, jakby aureola się w około Niego roztaczała.
Do centrum dotarliśmy późnym wieczorem. Taxi dowiozła nas pod ulicę Santa Teresa, którą można przejechać starym tramwajem.
Kiedy czytałam o Rio wycieczka owym tramwajem wydała nam się atrakcją, lecz o tej porze dnia mentalnie stać nas było tylko na kilka fotek. Do i z centrum prowadzi ulica dwu pasmowa, która przedzielona jest deptakiem. Tutaj postanowiliśmy spróbować ulicznych przysmaków brazylijskich czyli grillowana kiełbasa!!! „zamoczona” w startym chlebie. My doprawiliśmy to jeszcze sosem, i spoczęliśmy na krawężniku by rozkoszować się jadłem i zapachem Rio. Jakie ogólne wrażenia? Miasto jest wspaniałe, tzn urbanistycznie nie różni się od Buenos, ale przyrodniczo bardzo. Masa parków, zatok, plaż i wzgórz. Mieszkańcy wydali Nam się przyjaźni, otwarci i jakby bardziej szczerzy, a sprzedawcy ufni, nie narzucający swojej woli, pracowici, choć o Rio krąży opina że to bardzo niebezpieczne miasto. A może zależy to od pory roku? Pora turystyczna czyli letnia obfituje bardziej w kradzieże czyli w zabawę zwaną „Okraść turystę”.
Centrum wieczorną porą nie wzbudziło w Nas sympatii. Spodziewaliśmy się zadbanego centrum ze starymi budynkami, a zastaliśmy rozwalone chodniki, ze stojącymi na nich kałużami, bary przypominające speluny i smród. Centrum to głównie bary, brak sklepów chyba że z alkoholem, brak dyskotek. Prawdą chyba jest że Rio, które słynie z karnawału, w ciągu roku się nie bawi, tylko te 2 czy 3 miesiące karnawału są obfite w gorące rytmy. Brazylijczycy wieczory spędzają w barach jedząc i pijąc. Myśleliśmy iść na jakieś disco w dzielnicy Copacabana, ale nic takiego tam nie ma. Warto przejść się na show do szkoły samby, nam niestety nie starczyło już na to czasu.
I tak disco zamieniliśmy na łóżko z myślami czy jakiś cucarach nie dzieli z nami legowiska.

środa, 25 maja 2011

Dzień czterysta trzydziesty, 20 maj 2011. Polecieć by się chciało czyli jak dostać się do Rio de Janeiro.

„Obiecanki cacanki, a głupiemu radość”

Rio de Janeiro, marzenie prawie każdego obywatela świata, ciepły wilgotny klimat przez cały rok, gorące kobiety, i najsłynniejszy karnawał na świecie. A co mnie tu sprowadziło jesienną porą? Zaproszenie od Mojego Męża , by jego ente urodziny spędzić właśnie w tym urokliwym miasteczku. Zależało Nam by w Rio spędzić dwa pełne dni czyli cały piękny weekend. Dlatego też wykupiliśmy lot na piątek godzinę 20:45. Piątek to początek weekendu, każdy spieszy do swoich rodzin na prowincji lub na lotnisko tak jak to było w Naszym przypadku. Dla tych co jeszcze nie mięli przyjemności podróżowania liniami powietrznymi nakreślę krótki, przejrzysty szkic pobytu na lotnisku. Po przybyciu na lotnisko w full sezonie lub w weekend przepychamy się łokciami przez dzikie tłumy turystów by dostać się do swojej odprawy biletowej czyli tzw. Checkin’u. Udajemy się do stanowiska oprawy, naszego przewoźnika, gdzie czeka na Nas zazwyczaj uprzejmy reprezentant linii lotniczych, które zabiorą Nas w podróż marzeń. W Naszym przypadku wyglądało to tak: wpadliśmy na lotnisko, rozejrzeliśmy się w prawo, potem w lewo i się poddaliśmy. Zarówno z jednej strony jak i z drugiej roztaczały się tłumy, które zakryły wszystkie wytyczne „naszego szlaku”. Pobiegliśmy w lewo, dopadliśmy pracownika lotniska, który grzecznie nas poinformował że musimy biec przed siebie by dostać się do odprawy biletowej Aerolineas Argentinas, które to linie zabiorą Nas do Rio (Aerolineas Argentinas to argentyńskie linie lotnicze takie jak LOT w Polsce, czyli „niezawodne”). Biegliśmy, biegliśmy, biegliśmy i dobiegliśmy…do końca hali lotniska i nic. Znów dopadliśmy pracownika lotniska, który polecił Nam dalej biec, ale w przeciwną stronę. Dobiegliśmy . Bagaż nadany, bilety sprawdzone, teraz odprawa celna.
Podczas odprawy celnej znów stoimy w kolejce, by następnie funkcjonariusz sprawdził legalność naszego pobytu z kraju, który opuszczamy, karalność, autentyczność dokumentu tożsamości i etc.
Nikolay jako pełno prawny obywatel Argentyny podróżuje po Ameryce Południowej z dowodem osobistym. Jego odprawa przeszła szybko i bez bólu. Ja musiałam wspinać się po schodach legalności pobytu. Moja wiza turystyczna minęła 3 maja, a na dokumenty argentyńskie muszę jeszcze kilkanaście tygodni zaczekać. Przestawiłam funkcjonariuszowi Naszą książeczkę ślubną, mówiącą że jesteśmy małżeństwem, że jestem w trakcie realizacji wszystkich dokumentów potrzebnych mi by stać się legalnym mieszkańcem Argentyny, ale i to było za mało.
- I co dalej? Co mamy zrobić by móc wylecieć? – zapytał Niko.
Mieliśmy już wszystko zapłacone, bilety lotnicze (niebagatelna kwota), noclegi, i nasze marzenia 
- Musicie udać się na parter, do biura emigracyjnego, zapłacić „wpisowe” w zamian za co Pani Marta dostanie pieczątkę iż może legalnie podróżować.
Na myśl że możemy nie polecieć zrobiło się Nam smutno. W biurze emigracyjnym trafiliśmy na bardzo wyrozumiałą, sympatyczna pracownicę. Wysłuchała Naszej miłosnej historii i wbiła pieczątkę w mój paszport. UDAŁO się, lecimy!!!
Odprawa celna przeszła bezboleśnie.
A gdzie spędzić czas do odlotu samolotu? W DUTY FREE czyli w sklepie wolnocłowym, który zazwyczaj jest usytuowany na drodze do poczekalni. I tak też wyglądał Nasz free-time.
Buenos Aires po raz kolejny pokazało Nam jak łatwo i bezstresowo żyje się w naszym wymarzonym mieście. Minęła godzina 20:45 a nasz samolot się nie nie wyłonił z mroku Mordoru, pojawił się za to komunikat iż lot 1257 do Rio de Janeiro ma 45 min opóźnienia. Może to i dobrze, bo mamy więcej czasu na zakupy w duty free. Ale gdy minęła 21:30 i nie pojawił się żaden komunikat o kolejnym opóźnieniu zaczęło nas to zastanawiać. Godzina 21:45 na tablicy odlotów pojawił się komunikat: LOT ODWOŁANY. To już drugi raz jak Aerolineas Argentinas robią niespodziankę. Czekaliśmy do 22:30, czyli 45min od pojawienia się komunikatu o "skanselowniu" lotu, na przedstawiciela tychże linii by poinformował Nas jakie przygotowano dla podróżujących dalsze atrakcje. I pewnie nic by się nie działo, gdyby nie potraktowano nas jak przybłęd. Nikt do nas nie przyszedł, oznaczało to albo tchórzostwo albo ... albo tchórzostwo :). Ludzie zaczęli krzyczeć, gwizdać, tupać nogami. Tłumnie dotarliśmy do stanowiska odprawy biletowej, gdzie przeproszono Nas i poinformowano iż za kilka godzin zostanie podstawiony dla nas samolot, który szczęśliwie dowiezie nas do Rio. Co stało się z podróżnymi oczekującymi na lot? Nie wiem, obiecano im hotel, ale nigdy się nie dowiemy czy były to obietnice z pokryciem czy obiecanki cacanki.

Nasz rodzinka udała się do domu na kolację, czyli najlepszą pizzę jaką kiedykolwiek jedliśmy w Buenos Aires, a pizzeria owa mieści się kilka metrów od naszego domu. I tak spędziliśmy piątkowy wieczór, na zabawie na wewnętrznym lotnisku w Naszym Buenos Aires.

Ktoś się mnie zapyta:
- Po co tam mieszkasz skoro jest jak jest? (muszę przebierać w słowach, bo to jest tak zwana DEMOKRACJA, czyli nikt ci nie da w dupę za Twoje myśli i słowa)
- Nigdzie nie jest idealnie, a Argentyna to teraz Nasz Dom i pomimo iż Amerykę Południową zwą Trzecim Światem, to kocham ten mój świat, bo mam tu coś Mojego.

I ZAWSZE ŚWIECI SŁOŃCE !!!

sobota, 14 maja 2011

Dzień czterysta dwudziesty czwarty, 14 maj 2011. Ukraść czy samemu wymysleć?

"Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe"

Kiedy przyjechałam do Buenos Aires zachłysnęłam się jego innością, można było mi wcisnąć jak małpie kit. I tak żyłam ze świadomością że im dalej od obeliska tym rytmy tanga słabną. Mówiono mi:
- Kiedy patrzysz na obelisk z Europy widzisz jego czubek. Kiedy z Antarktydy widzisz jego podstawę, ale nigdy nie widzisz całości i tak właśnie jest z tangiem.
Ale ta świadomość pozwoliła mi zamknąć się w świecie tanga, zamknąć oczy i uszy na pozostały świat, po to by się rozwinąć. Słuchałam swojego przewodnika po świecie tanga.
Argentyńczycy jak sami mówią wszystko mają najlepsze. Zgodzę się że dulce de leche i tango mają najlepsze, ale czy mięso, wino i obelisko?
I tak, któregoś dni odkryłam że obelisko, wygląd parku Palermo „skradziono” Amerykanom.
„Pomnik Waszyngtona (ang. Washington Monument) – biały obelisk znajdujący się w parku National Mall w Waszyngtonie, upamiętniający prezydenturę George'a Washingtona” (Wikipedia). Obelisk w USA został ukończony w 1884r a w Buenos Aires budowla ta stanęła w 1936r. Więc kto jest jej właścicielem i jak się ma do tego tango? Czy tango też skradziono zatem Amerykanom?
Park Palermo, to kopia
Central Park na Manhattanie w Nowym Jorku. Takich miejsc znajdzie się w Buenos Aires sporo. Trudno nazwać to kradzieżami to tylko zapożyczenie pomysłu. W sklepach marketach sprawa wygląda trochę inaczej. Obsługa wieczorami odlewa z butelek pół płynu np. do prania, płukania i "dozupełnia" wodą, czyli rozcieńczone już płyny kupują klienci. I tym samym pracownicy oszczędzają a klienci wydają podwójnie.

I cóż tu więcej powiedzieć? Lepiej przemilczeć sprawę.

czwartek, 12 maja 2011

Dzień czterysta dziewiętnasty, 9 maj 2011. Kariera w metrze.

"Więcej wart jest człowiek pełen polotu i ognia, choćby nawet popełniał dużo błędów, niż ograniczony i zbyt ostrożny"

Spotykam ich każdego wieczoru w metrze, kiedy po całym dniu zmagań z codziennością w Buenos Aires, po treningach wsiadam do zatłoczonego metra. Grajkowie, cyrkowcy, paranoicy.
Każdego wieczoru zmęczeni całym dniem pracy, gwarem i tłokiem mieszkańcy stolicy poszukują w drodze do domu wyciszenia. Wieczór w Buenos Aires to jednak nieodpowiednia chwila na odpoczynek po całym dniu pracy, wtedy to swoją pracę zaczynają uliczni grajkowie i cyrkowcy=żonglerzy. Metrowe grupy „artystyczne” liczą od 2 do czasem 5 muzyków. Bandoneon, gitara, organki, skrzypce, a czasem i bębny i solista rozbrzmiewają każdego wieczoru w wagonach metra. "Umilacze" lub czasami "uprzykrzacze" wykonują muzykę od dźwięków salsy, poprzez rock, pop do muzyki klasycznej. I dużym zaskoczeniem może być fakt, iż mimo że historie te mają miejsce w stolicy tanga to dźwięki jego nie rozchodzą się tunelami metra. Czasami naprawdę pięknie chłopaki grają (kobiety nie dostrzegłam jeszcze w tym zawodzie), ale czasami wkurwienie na nich mnie ogarnia, bo tak rzępolą. Zdarzają się postrzeleńcy, którzy do nóg przyczepiają wzmacniacze dźwięku, mają też swoje podkłady muzyczne w przenośnych magnetofonach by nadać koloryt wykonywanym utworom, co sprawia że czasem czuję się jak w cyrku. Żonglerzy w metrze to przeważnie młodzi chłopcy z ubogich rodzin, większym sprawiało by trudność żonglowanie w pomieszczeniu (o ile wagon metra można nazwać pomieszczeniem) o nisko zawieszonym suficie. W ciągu dnia artyści ustępują miejsca handlarzom, którzy zwinnie przeciskają się przez tłumy miejskich podróżników. Oferują dosłownie wszystko i nic, od rzeczy papierniczych poprzez jedzenie aż do magnetofonów. I po co fatygować się do sklepu jak nie długo i pralkę będzie można kupić w metrze. Nigdy nie sadziłam że przyjdzie mi żyć w tak prymitywnym kraju. To naprawdę trzeci świat, ale mimo to, jest tu jakiś tajemniczy magnez, który nas przybyszów trzyma Buenos Aires.

Ostatnio nawet i ja zastanawiałam się:”A może i tango by spróbować tańczyć między siedzeniami, to byłoby naprawdę wyzwanie i wielka furora wśród mieszkańców stolicy”.

poniedziałek, 2 maja 2011

Dzień czterysta trzeci, 23 kwiecień 2011. Święta Wiekiej Nocy.

"Świat cały jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki"

Staram się nie patrzeć w przeszłość, na świat z którego przybyłam, ale nie jest to łatwe tym bardziej gdy zbliżają się święta. Argentyna mimo iż jest katolicka Święta nie mają takiego kolorytu, nie mają takie siły i magi. Nie ma koszyka ze święconka, to zwyczaj z Europy.
Może dlatego też lepiej czuję się z Europejczykiem niż tutejszymi, może dlatego że jesteśmy z podobnego świata, a przede wszystkim świata starego, z kulturą z tradycją. Nawet milanesa nie jest stąd, to przecież zwykły kotlet schabowy. Gdy jajka były już ugotowane całą rodzinką zasiedliśmy do ich malowania.
- Fiore, uważaj z farbą bo jutro będziemy rozkoszować się flamastrem a nie smakiem białego jajeczka.
W Naszym koszyku znalazły się obowiązkowo pisanki, kiełbaska, masło, sól, pieprz a także chleb, zając i…i baranek. Baranek nie jest w ogóle znajomy Argentyńczykom jako część świąt. Nie można go nigdzie kupić, Ci Polacy u których widziałam baranka w koszyku albo kupili go daaaaaaaaaaawno temu w Polsce, albo rodzina przysłała lub tak jak my kupili w Montevideo.
Ewa dała nam chrzan, co dopełniło koszyczek. Sobotni wieczór spędziliśmy w polskim kościele na mszy. Niko niewiele rozumiał, ale słuchał uważnie, ja? Czekałam by wreszcie zjeść jajko święcone, tak jakby było inne.
Harcerki przygotowały piękne pisanki, które sprzedawały po 10 lub 20 peso, my kupiliśmy aż 5 by podarować rodzinie.
Dziwne, ale zamiast śniadania świątecznego tutaj jest zwyczaj spożywania kolacji świątecznej. Nasz koszyk nie zbudził zainteresowania, nie było nawet pytań dlaczego, jak , po co? Nie interesują się obcą tradycją, a na prezenty jajeczne zareagowali lekkim uśmiechem serdeczności. Nic nie było tak jak powinno, nawet w Niko to utkwiło. Jajko świąteczne smakowało wyśmienicie, a doprawione chrzanem wyżarło wszystkie stare niesnaski, a łzy ciekły jeszcze długo po jego działaniu.

Śniadanie świąteczne przypomniało nam Nasz czas spędzony z rodzinami w Europie, a dziś w trójkę jak za starych czasów . Nie da się oszukać swojej natury tego jak zostaliśmy i gdzie wychowani.

Była też sałatka jarzynowa, bez białej pietruszki bo tu nie ma i z selerem przypominającym…niewiadomo co.

Dzień trzysta dziewiećdziesiąty dziewiąty, 19 kwiecień 2011. Montevideo.

"Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej"

Bardzo trudno zawsze powraca się do pisania, zwłaszcza kiedy wszystko nabiera innego kolorytu, gdy wszystko co było nowością stało się codziennością. Mój mąż zabrał całą naszą rodzinkę na wycieczkę do stolicy Urugwaju Montevideo.
Dzień rozpoczął się nadzwyczaj wcześnie, o godzinie 5 rano. Kiedy unosiliśmy się nad Naszym Buenos Aires poczułam jakbym traciła dom, a przecież to tylko weekend, to tylko parę godzin i wrócimy. Od ponad roku Buenos Aires jest miejscem gdzie buduję dom, i każdą chwilę spędzam w stolicy mojego tanga. Czasami go nie na widzę, czasami nie trawię, czasami nie znoszę, a czasami chciałabym wrócić tam skąd przybyłam, ale dziś gdy unieśliśmy się ponad Nasze Buenos zatęskniłam jak za swoim nowym domem. Spoglądałam na miasto z lotu ptaka i poczułam że chcę wrócić do tych śmieci.
Lotnisko w Montevideo wzbudziło w Nas zdziwienie, czyste, zadbane, nowoczesne.
- Czy ktoś nas odbierze? – spytałam
- Tak, ale jak znając mieszkańców Ameryki Południowej to nigdy na czas nie zdąrzaja.
I tak parę długich minut spędziliśmy w Duty Free.
- Widzisz kogoś by czekał – spytałam
- Nie, mówiłem ci że się spóźnią. Ale czekaj, czy tamten facet nie trzyma tabliczki z moim imieniem?
Trudno było to stwierdzić, o kogo chodziło. Nikolay jawił się jako Nicoloi, drugi człon nazwiska nie przypominał niczego i znajdował się na miejscu pierwszego, dopiero pierwszy człon nazwiska postawiony na drugim miejscu cokolwiek przypominał i to tylko w pierwszej części. Tak czy siak zostaliśmy cudownie przyjęci.
Droga z lotniska do hotelu wiodła najpierw wzdłuż liściastego lasu, przypominającego polskie lasy, dlatego też poczułam się dobrze i swojsko, a następnie wzdłuż wybrzeża. Kierowca okazał się równie dobrym przewodnikiem. Nasze zdziwienie było ogromne, gdy ujrzeliśmy bogate wybrzeże Montevideo, wypasione chaty – dosłownie - piękne czyste zadbane plaże.
Hotel z widokiem na rzekę la Plata. Obsługa pełna kultury, uczynna, miła, wiedząca jak dbać o klienta, brak chamstwa i prymitywizmu tak często spotykanego w Buenos. Jednak jak każde miasto i to ma swoje ciemne i niebezpieczne strony. Stare miasto nas oczarowało, i mile zaskoczyło. Kierowcy są bardzo ostrożni na przechodniów i uprzejmi. Wiele skrzyżowań nie zawiera świetlnych semaforów lecz mimo to przechodzień nie ma się czego obawiać, gdyż w większości przypadków kierowcy nie posiadają wady wzroku jak ma to miejsce w Moim Buenos .
Z chęcią się fotografują z turystami. Miło też wydaje się pieniądze w ich sklepach gdyż nie narzynając swojej woli i nie próbują sprzedać czegokolwiek. Zaskakująca jest czystość miasta. Od roku śmieci na ulicach stolicy Argentyny mnie prześladują. Argentyńczycy nie mają systemu przechowywania śmieci w wielkich kubłach jak ma to miejsce w bardziej cywilizowanych Państwach choćby takich jak Polska, lecz worki ze śmieciami wystawiają na ulice, z których odór unosi się każdego wieczoru nad miastem. Urugwajczycy są w tym temacie bardziej światowi, choć jak w każdym kraju całego świata i tu butelki, papier, pety walają się ulicami. Stare miasto jest…stare. Wąskie, jednokierunkowe uliczki, śliczna niska zabudowa, główny deptak brukowany ze straganikami na, których można kupić upominki, pamiątki, pierdółki, typowa feria jak wiele w Buenos Aires. Cisza i spokój, brak turystów, taki Kraków . Uliczki starego miasta prowadzą do portu. Po drodze zatrzymaliśmy się w czymś na styl tawerny, gdzie skonsumowałam najlepszą milanesę jaką jadłam od ponad roku, odkąd mieszkam w Argentynie.
W restauracji przywitano nas lampką szampana i wszystkimi dobrodziejstwami “domu”. A kiedy kurczak postanowił skoczyć mi na kolana i pozostawić ślad na spodniach od razu na stole pojawił się odplamiacz. Ulice spokojne, policja nie ma wiele pracy. Nowe miasto bardziej hałaśliwe lecz nie za bardzo. Mieszkańcy jakby lepiej ubrani, zadbani, cichsi. Waluta jaka tu obowiązuje to peso urugwajskie, ale że jest to stolica to można płacić także peso argentyńskie, dolary, euro i to nawet w taksówkach.
Dzień upłynął szybko, miło, ciepło i romantycznie. Nie usłyszałam dźwięków tanga mimo iż mówi się że Montevodeo jest stolicą tanga, ale tu nikt nie szaleje na jego punkcie.
Ostatnio zapytano się mnie czy w Buenos jest telewizja normalna, czy każdy ma i etc. Nie wiem czy każdy wydaje mi się że mieszkańcy slumsów nie posiadają tego rarytasu, ale j TAK w domu mamy aż 80 kanałów, a może i więcej . Montevideo nie ustępuje w tym Buenos Aires, wieczorem sprawdziłam urugwajska TV. Między dziękami chrrrrrrrrrrr i chruuuuuuuum jakie wydawał Niko próbowałam dosłyszeć dzięki dinozaurów słynnego Jurassic Park. Znalazłam też sposób na męża tzn co zrobić gdy mąż zagładza żonę i oddaje się drzemce gdy tym czasem obiecał pyszną kolację. Wystarczy bardziej odkręcić volumen by ryk tyranosaurusa dotarł do jego bębenków, a on z przerażeniem ocierał oczy. Czasem to nie skutkuje od razy, można usłyszeć:
- Kochanie, zjedz czekoladkę.
I tak tuczymy żonę.
Wszystko układało się wyśmienicie, ale jak już pisałam co złego to Buenos Aires. I tak lotnisko w Montevideo uprzejmie nas poinformowało że musimy spędzić kilka godzin w murach lotniska gdyż argentyńskie linie lotnicze Aerolinias Argentina strajkują i nie przylecą po nas. I gdyby nie inne linie lotnicze, które się ulitowały nad nami, przyjęły nas na swój pokład czekała by nas noc na lotnisku. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej, zwłaszcza gdy nie jest się już samemu.
Jedna jak mówią "nie wszystko złoto co się świeci" każde miejsce ma swoje wady i zalety i tak jak długo byłam turystą w Buenos Aires tak długo byłam zakochana w tym mieście, i z Montevideo też mogłoby tak być. Moje weekendowe odczucia są bardzo pozytywne i niech takie wspomnienie pozostanie, w końcu milo się wraca gdzieś na weekend.

Maontevideo pozostanie na długo w naszej pamięci.