sobota, 28 maja 2011

Dzień czterysta trzydziesty pierwszy, 21 maj 2011. Rio de Janeiro czyli „Dzień dobry jestem cucaracha”.

"Nawet największe pustynie mają swoją wiosnę, choćby najkrótszą i niedostrzegalną"

Poranny lot okazał się spełnionymi obietnicami argentyńskich linii lotniczych. 2h 45 min w samolocie by dotrzeć do stolicy samby i karnawału. Już samo lotnisko mile nas zaskoczyło, położone na wysepce czyli z każdej strony otoczone przez ocean atlantycki.
- Ma Pani źle ustawioną datę w pieczątce, dziś jest 21 maja nie 11 maja – grzecznie Niko poinformował pracownicę odprawy emigracyjnej gdy ujrzeliśmy w naszych paszportach wjazd do kraju z datą 11 maja.
- Dziękuję, ale nic nie szkodzi, poprawię to.
- Dziękuję. Nie chcemy mieć problemów przy wyjeździe.
- Proszę mi wierzyć, nikt nie będzie Wam robił problemów z powodu daty.
I poprawiła, czyli długopisem cyfrę 1 zmieniła na 2 :) i wyszło 21. Taki luz blues panuje w Rio. Kiedy opuściliśmy salę przylotów ku naszym oczom pojawiły się biura przewoźników, a w nich skaczące Brazylijki zachęcające uśmiechem i temperamentem do skorzystania z usług danego przewoźnika. Oczywiście do centrum można dostać się autobusem miejskim, zwykłą taksówką lub „trochę” droższym przewoźnikiem. My pozwoliliśmy sobie na więcej bezpieczeństwa czyli prywatnego przewoźnika. Koszt: 180 reali!!! czyli 310 PLN!!! To jak lot tanimi liniami z Polski do Grecji :). Pogoda jesienna czyli 26°C (średnia temperatura w Rio w zimie sięga w dzień 25°C a w nocy 18°C), niebo błękitne, powietrze wilgotne. W drodze do hotelu podziwialiśmy uroki miasta, które w 1960 roku przestało być stolicą Brazylii na rzecz miasta Brasilia. Padłam na kolana przed ty miastem, „góry”(wzgórza) i ocean we wspólnym towarzystwie. Tam trzeba być, a nie czytać o tym, bo nawet ja nie potrafię opisać tego piękna natury jakie na Nas tam czekało. Po co przybyliśmy? By ujrzeć słynny posąg Chrystusa, wejść na Głowę cukru, spacerować po plaży Copacabana, zszokować się widokiem jednego z największych stadionów świata Maracanã, spacerować po ogrodzie botanicznym, przejechać się starym tramwajem po Santa Teresa i zwiedzić centrum, taki był Nasz weekendowy plan pobytowy.
Droga do wybranego przez nas hostelu, wiodła tunelem we wzgórzu Corcovado, na której szczycie stoi słynny pomnik Chrystusa. Po raz pierwszy mój mąż dał się namówić na hostel, a nie hotel. Może mi brakuje takich wakacji, w dziczy, w namiocie, bez luksusów, więc hostel trochę to zrekompensował. Wybraliśmy hostel między plażami Ipanema a Copacabana. Jedna noc w pokoju dwuosobowym z łóżkiem małżeńskim, z łazienką to koszt 50 dolarów. Na wejściu „przywitał” Nas obcokrajowiec typu Angol z browarem w ręku o poranku :). Zrobiło mi się swojsko czyli europejsko :). W recepcji musieliśmy zapłacić za zarezerwowaną przez nas noc z piątku na sobotę, której to nocy nie spędziliśmy w hostelu ze względu na niespodziankę jaką przygotowały nam argentyńskie linie lotnicze, i za noc kolejną. W Rio de Janeiro (przypuszczam że w całej Brazylii) podobnie jak w Argentynie nie idzie się dogadać w żadnym innym języku jak ojczystym dla danego kraju. I tu ani angielski ani hiszpański nam nie pomógł, lecz język pradziadków czyli obrazkowy. Jak oni jeszcze rozumieją hiszpański to My portugalskiego ni w ząb :). Zapach w hostelu był typowy, czyli jakiś płyn dezynsekujący, obiad gotowany w kuchni, zapach browara, ale czysto i zadbanie. Pokój okazał się skromny ale nadzwyczaj duży, łóżko, dwie szafki nocne z lampkami, i telewizor na „stole”, zamiast szafy „garderoba” z zasuwanymi szklanymi drzwiami. W łazience prysznic, umywalka, toaleta i …
i dwa ogromne cucarach :). Wilgotny klimat sprzyja ich życiu. Podobno w Buenos też można je spotkać, ale ja odkąd tu mieszkam wybierałam komfortowe warunki mieszkaniowe. Narobiłam wrzasku, za każdym razem kiedy rozpoczynałam rozmowę z Buddą obejrzałam sedes z każdej strony kilka razy, bo nie chciałam by coś takiego wspinało się po mnie jak himalaiści po Mount Everest. Łóżko okazało się kolejną atrakcją tego dnia, gdy wieczorem składałam swoje „zwłoki” u boku mojego męża nagle znalazłam się na ziemi, czyżbym aż tak przytyła? Kablówka w TV zawierała 3 kanały, a głośność telewizora wskazywała iż był to pokój przeznaczony dla turystów z wadą słuchu. Tak czy siak, Niko zgłosił wszystkie usterki w recepcji. Zażądał przeniesienia dwóch cucaracha do innego lokum, łóżko sam naprawił a TV nie włączaliśmy, bo i po co, ah rano w niedzielę by obudzić sąsiadów na śniadanie. Poczułam się jakoś staro, gdy tak zrzędziliśmy obsłudze hostelu, dobrze że nie poinformowaliśmy ich iż ze względu na nasz wiek i wilgoć łupie nas już w kościach. Weekend to za krótko by podróżować po Rio autobusem czy metrem, poruszaliśmy się taksówkami. Dlatego też trudno było nam zobaczyć jak naprawdę żyją Brazylijczycy, jedno jest pewne są bardzo ciemnoskórzy, Afrykańczycy lub mieszanka afrykańsko-portugalska.
Wpierw udaliśmy się na Pão de Açúcar czyli Głowa Cukru. Za 44 reale wjechaliśmy kolejką linową (czy da się wspiąć? tak, 270 dróg wspinaczkowych, ale czasu za mało a sprzęt jeszcze w Polsce) najpierw na pierwsze wzgórze, z którego już mięliśmy przedsmak tego co czeka Nas na Głowie Cukru. Z trzech stron ocean, i dookoła pasma wzgórz, widok na miasto, na wzgórze Chrystusa, na plaże. Tutaj można posmakować kuchni brazylijskiej, zjeść bardzo dobre lody i kupić upominki, których cena zazwyczaj jest dwa razy wyższa niż w regularnym sklepie w mieście. Z Głowy cukru udaliśmy się na wzgórze Corcovado by stanąć u stóp Chrystusa. O tej porze roku wieczór zapada około godziny 17:30, a ciemno się robi koło 19:00 dlatego też nasz plan pobytu musiał ulec małej poprawce, ze względu jak już wspomniałam niespodziankę linii lotniczych .
.O 16:00 dotarliśmy do kasy by zakupić za 36 reali bilet na kolejkę, która miała nas wywieść na szczyt. Niestety bilety zostały wykupione i dopiero kolejną turę przewidziano na 17:20 czyli godzinę kiedy zaczyna się robić ciemno. Co nam pozostało? Skorzystać z prywatnego przewoźnika czyli prywatny samochód osobowy lub minibus czyli tańszy transport za 35 reali od osoby plus 24 wejście do parku. W busie po doświadczeniach z cucaracha w łazience trzymałam nogi w powietrzu, by nic się po mnie nie "wspindrało". Kierowca jechał jak szalony po krętej drodze wznoszącej się po wzgórzu. Brazylijczycy są słynni ze swojej brawurowej, szybkiej jazdy, ale jeżdżą dobrze i estetycznie. Pierwszy przystanek:
- Dlaczego się tu zatrzymaliśmy? Przecież posąg jest po drugiej stronie – spytał Niko. Ale nie otrzymał odpowiedzi, nikt go nie zrozumiał. Otworzono drzwi i kazano wysiąść.
- Dokąd mamy się udać? – znowu padło pytanie od Niko. Pokazano nam palcem że tam, czyli przed siebie. Czy każą nam teraz się wspinać?
- Wiesz, myślę że mamy tam iść by zapłacić z wstęp do parku – skomentowałam.
- A ja uważam że to tylko spacer do punktu widokowego, by spojrzeć na Rio z drugiej strony.
Niko się nie omylił.
Podczas drugiego postoju, kazano nam stanąć w kolejce, wykupić wejściówki do parku i przesiąść się do kolejnego busika, który wywiózł nas na szczyt. A tam kilkanaście schodów czekało na Nas byśmy mogli dotrzeć do „stóp” Chrystusa. Mnie samą posąg rozczarował, mimo że ogromny, bo 38 metry wysokości to nie wzbudził we mnie zachwytu, może dlatego że wznosi się na cokole, gdyby postawiony był na ziemi, i można byłoby dojść do jego stóp, lub szat to byłby zachwycający. A tak można dotkną tylko cokołu. Tak czy siak jedynie co mnie urzekło to natura w Rio czyli moje ukochane góry (tutaj wzgórza) i widok ze wzgórz na ocean i otaczającą przyrodę. Samo zwiedzanie posągu to strata czasu i kasy.
- Niko, myślisz że Chrystus z Rio ma stopy? Nigdy nie widziałam w internecie jego zdjęć ze stopami, zawsze od pasa w wzwyż.
I to pytanie pozostaje dla mnie zagadką do dziś, i poszukuję odpowiedzi w necie, bo chcę zabić swoje rozczarowanie. Ale widok ze wzgórza Corcovao jest ujmujący. O godzinie 17:30 zaczęło się ściemniać, i zaczął powiewać baaaaaardzo rześki wiatr. Udaliśmy się do restauracji na wzgórzu na obiad i sok z marakui. Cudownie jest podróżować, rozkoszować światem z ukochaną osobą, kiedy po całym dniu w restauracji tulisz się całujesz i rozkoszujesz ciepłem.
W drodze do centrum ujrzałam Chrystusa w błękitnym świetle.
- Niko, widziałam Chrystusa.
- No to jest szczęściarą.
Chrystus teraz wyglądał pięknie, z daleka, oświetlony, jakby aureola się w około Niego roztaczała.
Do centrum dotarliśmy późnym wieczorem. Taxi dowiozła nas pod ulicę Santa Teresa, którą można przejechać starym tramwajem.
Kiedy czytałam o Rio wycieczka owym tramwajem wydała nam się atrakcją, lecz o tej porze dnia mentalnie stać nas było tylko na kilka fotek. Do i z centrum prowadzi ulica dwu pasmowa, która przedzielona jest deptakiem. Tutaj postanowiliśmy spróbować ulicznych przysmaków brazylijskich czyli grillowana kiełbasa!!! „zamoczona” w startym chlebie. My doprawiliśmy to jeszcze sosem, i spoczęliśmy na krawężniku by rozkoszować się jadłem i zapachem Rio. Jakie ogólne wrażenia? Miasto jest wspaniałe, tzn urbanistycznie nie różni się od Buenos, ale przyrodniczo bardzo. Masa parków, zatok, plaż i wzgórz. Mieszkańcy wydali Nam się przyjaźni, otwarci i jakby bardziej szczerzy, a sprzedawcy ufni, nie narzucający swojej woli, pracowici, choć o Rio krąży opina że to bardzo niebezpieczne miasto. A może zależy to od pory roku? Pora turystyczna czyli letnia obfituje bardziej w kradzieże czyli w zabawę zwaną „Okraść turystę”.
Centrum wieczorną porą nie wzbudziło w Nas sympatii. Spodziewaliśmy się zadbanego centrum ze starymi budynkami, a zastaliśmy rozwalone chodniki, ze stojącymi na nich kałużami, bary przypominające speluny i smród. Centrum to głównie bary, brak sklepów chyba że z alkoholem, brak dyskotek. Prawdą chyba jest że Rio, które słynie z karnawału, w ciągu roku się nie bawi, tylko te 2 czy 3 miesiące karnawału są obfite w gorące rytmy. Brazylijczycy wieczory spędzają w barach jedząc i pijąc. Myśleliśmy iść na jakieś disco w dzielnicy Copacabana, ale nic takiego tam nie ma. Warto przejść się na show do szkoły samby, nam niestety nie starczyło już na to czasu.
I tak disco zamieniliśmy na łóżko z myślami czy jakiś cucarach nie dzieli z nami legowiska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz