poniedziałek, 30 maja 2011

Dzień czterysta trzydziesty drugi, 22 maj 2011. Dżungla w Rio.

"Świat cały jest tylko błękitną wklęsłością chińskiej filiżanki"

Niedzielny ranek przywitał Nas bardzo słonecznie i ciepło. Po długiej i ciepłej nocy postanowiliśmy wreszcie wstać i udać się na poranny posiłek w naszym hostelu. Z doświadczenia wiemy, że kto pierwszy na stołówce ten ma co jeść. Jednak zawsze staramy dzielić się z bliźnimi dlatego też z samego rana czyli o 9:00 :) włączyliśmy telewizor ten dla ludzi niedosłyszących by zrobić pobudkę śpiochom. Na szwedzkim stole znalazło się wiele przysmaków, począwszy od słonych przez słodycze do owoców. Śniadanie podobnie jak cała kuchnia brazylijska okazało się pyszne.


Dziś czekało nas prawdziwe wyzwanie, spotkanie z naturą czyli dżungla w Rio de Janeiro. Postanowiliśmy bowiem wybrać się do parku botanicznego. Ów ogród nie jest katastrofalnych rozmiarów, przewidziano spacer po nim na 2h, choć można spędzić w nim pół dnia np.: wybrać się z koszykiem na piknik. Spacerowaliśmy wśród pięknych i bardzo wysokich palm kokosowych, a kokosy spadały prosto na nasze głowy. Czasem drogę naszą przecięła jakaś brunatna wiewiórka, a czasem szumiący strumyczek. Niesamowitą atrakcją dla nas okazał się ogród orchidei, tym bardziej że jest to mój ulubiony kwiat.
Przy wejściu do parku witał nas strażnik i bileter, a przy wyjściu żegnały nas małpy :).
Tak, tak małpy. Byliśmy świadkami bójki dwóch małpich „gangów”. Ludzie rzucili się by obejrzeć małpie wybryki, lecz szybko też uciekli gdy z drzew zaczął padać deszcz małpich odchodów. Tak czy siak południe spędziliśmy na łonie natury, a potem już tylko zakupy, spacer uliczkami Boskiego Rio i popołudnie na plaży Copacabana. Dziś miękkość złocistego piasku wzbudził we mnie miłe uczucia, bo stąpając po nim mogłam patrzeć na to co kocham najbardziej w naturze Moje "Góry". To był jeden z najpiękniejszych prezentów jakie zrobił nam Mój Mąż, a przed Nami tyle jeszcze pięknych chwil.
Copacabana o tej porze roku, poza tak zwanym sezonem wyglądnie spokojnie, przyjemnie i miło. Jest zwyczajnie, codziennie, normalnie. Nie jestem fanatyczką plaży, dla mnie to nuda, zamiast wypoczywać to się irytuję gdy muszę poszukiwać kawałka skweru na swój ręcznik i siebie. Zresztą co to za wypoczynek kiedy dookoła wrzask tłumu plażowiczów, smród spalin samochodowych, i smażonego żarcia. Nie ma to jak cisza i spokój gór, pustka, brak ludzi, zapach łąk i potoków, jak bycie na "wysokościach" i posiadanie wszystkiego w d... . Zastanawiam się jak ludzie po całym roku pracy, po huku jaki niesie ze sobą miasto, po smrodzie udają się do takich samych miast tyle że mniejszych i posiadających plaże. No nic, to nie moja sprawa. Ale dziś plaża była dla mnie ujmująca, o tej porze roku można znaleźć spokój i błogość, choć smród pozostaje. Mieszkańcy wylegują się w słońcu w słuchani w ciszę, młodziki grają w „siatkę” plażową, dzieciaki budują zamki z piasku, a jeszcze inni surfują ponad falami. Każdy znajdzie dla siebie miejsce.

Niko i Ja po plażowym spacerze postanowiliśmy udać się na spóźnimy lunch. Caipirinha, skrzydełka z kurczaka i frytki to było to czego nam było trzeba. W plażowym barze przygrywała „do kotleta” brazylijska kapela.
- Wrócę za 30 min, idę choć przez chwilę poczuć brazylijską siatkówkę plażową. Byś w Rio i nie zagrać na plaży w siatkę, to…to znaczy być boludo.
I tak Niko popędził u swemu przeznaczeniu, a rozkoszowałam się widokiem plaży i znów zapachem oceanu. Oczekiwanie na kurczaczka umilała mi owa kapela. Czekałam, czekałam i czekałam.
- Czy właściciel pojechał na wieś zapolować na ptaszynę? – pytałam się samej siebie. Minęło dobre 30 min, a obiad nie raczył wjechać na mój stolik. Za to właściciel knajpki, notabene kelner który przyjął od nas zamówienie, spoczął nie opodal mnie, obok swoich kumpli, którym browar już zapienił źrenice, i zaczął sączyć złocisty płyn. Niko wpadł wściekły widząc że ja zgłodniała Matka Polka wciąż oczekuję karmy.
- Panie, 30 min mnie nie było, a Pan nawet Caipirinha nie przyniósł, nie jestem barmanem ale pokarzę Panu ile trwa przygotowanie drinka!!! Rozumiem że ma Pan wielu klientów i na obiad trzeba czekać, ale żeby na drink też???!!! Idziemy stąd.
- Ja myślałem że Pan zrezygnował, bo Pan poszedł.
- Przecież złożyłem zamówienie i mówiłem że ja dziękuję nie jestem głodny, ale składamy zamówienie na dwa drinki i obiad dla moje żony!!!
- Szefie, niech Pan siada, 10 min i obiad podany
Nie minęło 5 a wszystko wjechało na stolik. Dobrze że nie opuściliśmy plażowego baru, bo warto było czekać nawet godzinę. Obiad był tak duży że i Niko dostał swoją połowę. Widać nie tylko my lubimy zwiedzać poza sezonem, Paul McCartney także postanowił przybyć i "odwalić" koncert.
Na lotnisku było znów jak w Buenos Aires czyli bieg w lewo potem w prawo aż wreszcie do celu :). Obsługa Aerolinias Argentina w Rio okazała się nadzwyczaj wysokiej klasy osobistej i nawet samolot wystartował przed czasem (15 min wcześniej).
Tak czy siak, kolejny dzień w Ameryce południowej zaliczyliśmy do udanych. Bo pomimo ciągłych wpadek to cóż więcej można wymagać od życia w ciepłych krajach? Należy być COOL czyli przyjąć styl życia luz blues.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz