sobota, 8 października 2011

Dzień pięćset siedemdziesiąty pierwszy, 7 październik 2011. Profesjonalna fotografia.

"Nawet najdłuższa noc nie trwa wiecznie, przyszłość jaśnieje blaskiem świtu"

Profesjonalna fotografia to: no właśnie co? A może w każdym kraju to pojęcie ma inną regułę? W Argentynie owa fotografia zatrzymała się na aparacie typu np.: sony DSC W-100 (dla nie wtajemniczonych zamieszczam fotografię wykonaną równie profesjonalnym aparatem jak ów).
Zacznijmy jednak opowiastkę od początku. 18 – tego października minie pół roku mojego współżycia małżeńskiego z Niko. Mój mąż po raz drugi w tym tygodniu przyniósł mi kwiaty, najpierw były to białe tulipany, a dziś czerwone.
Wrócił o 01:30 w nocy z kolejnego meczu siatkówki, który jak zwykle jego drużyna wygrała i z rozbrajającym uśmiechem wręczył mi kwiaty. Nie wiem co przeskrobał, a może co zamierza przeskrobać, a może to rekompensata za dzisiejszą pobudkę o 6:30 rano!!!
Niedługo po jakże ważnej dla nas rocznicy przyjdzie na świat nasz pierworodny i jednocześnie ostatni potomek Alexnader Nikolay, którego dziś Juana (mi maestra de ballet) ochrzciła imieniem Alexander Romanov. O kogo właściwie jej chodziło? czy o księcia rosyjskiego czy o rosyjskiego hokeistę :). Czas pokarze co wyrośnie z naszego oseska.
Nadszedł też czas by nareszcie stać się pełnowartościowym obywatelem Argentyny. Oczekiwanie na dokumenty z Polski, na ich tłumaczenia zajęło mi kilka miesięcy, teraz decyzja leży w rękach władz Państwa Argentyny.
Odpowiednikiem naszego dowodu osobistego jest tutaj DNI czyli numer identyfikacyjny obywatela. I jak każdy dokument i ten wymaga bieżącej fotografii „poszukiwanego”. Nic prostszego i głupszego do zrobienia, wystarczy ładnie się ubrać, lekko oko podmalować, iść do profesjonalnego fotografa i LISTO (tłumaczenie: „wszystko”). Tylko jak dokonać tego wyczynu? Z GPS w ręku? Na zadane pytanie - Podaj adres najbliższego zakładu fotograficznego
otrzymywałam coś w rodzaju
- Nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru, nie ma takiego numeru….
Ratunkiem okazały się jak zwykle moje nogi. Jest zresztą też powiedzenie: „Kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”.
- Sklep fotograficzny Kodak. Tu powinni mieć „fachowca” od profesjonalnej fotografii twarzy – pomyślałam.
- Dzień dobry. Czy u Państwa zrobię zdjęcia do DNI w formacie 4x4 – zapytałam, jak zwykle grzecznie.
- Tak oczywiście.
Młoda dziewczyna wzięła w swoje zgrabne rączki wyżej wspomniany aparacik typu „głupi jasio” i zaczęła oglądać go ze wszystkich stron usiłując znaleźć kartę pamięci. Z przerażeniem patrzyłam w niedaleką przyszłość, na to co mnie czeka. Po skonsultowaniu i omówieniu problemu „jasia” z lepiej uświadomionym :) kolegą, przystawiła wysokie krzesło do białej kolumny na środku salonu i poprosiła bym usiadła. Nawet cieszę się że owa kolumna tam się znalazła,bo w przeciwnym wypadku, albo udałybyśmy się do sąsiedniego sklepu z białymi ścianami, albo miałabym zdjęcia w dowodzie na tle białego obeliska, byłabym tym samym atrakcją dla przechodniów.
- A jakieś specjalne oświetlenie? - znów zadałam pytanie
- Wszystkie światła są zapalone, a i słońce doświetla.
Trochę żałuję że nie poprosiłam Niko by „pstryknął” mi fotkę na tle jednej z białych ścian naszego mieszkanka. Cóż kolejna szkoła życia w Buenos Aires za mną, tyle tylko że po raz kolejny nie doznałam szoku lecz lekkie rozbawienie, a życie zaserwowało mi kolejny kawał dnia. I tak z czterema fotografiami twarzy typu „wanted” na, których wyglądam (podobno) jak Courtney Love (żona zmarłego wokalisty i gitarzysty Kurt Cobaina) – też mi komplement !!! – udam się w najbliższych dniach do urzędu emigracyjnego.

A my? Rośniemy i powoli zbliżamy się do rozwiązania, przytyliśmy 9,5kg, i trochę już ciężko się Nam tańczy. Trochę też smutno że już nie długo nie będzie słodkiego ciężaru. Dla mnie moja ciąża jest fenomenem, po słowach „dobrej koleżanki”, która zapewniała mnie że na okres ciąży muszę zapomnieć o tańcu, że będę się źle czuła, mile mnie dziecinka zaskoczyła. Chyba należę do tych wytrwalszych kobiet, silnych a przede wszystkim upartych. Ja i Alex wzbudziliśmy podziw wśród tancerzy baletowych, którzy przekonali się że ciąża to nie choroba, i pomimo trudu, zmęczenia można nie rezygnować z życia tancerki. Tango przychodzi łatwiej, zawsze jest partner, który podtrzyma gdy zabraknie sił. To miłe uczucie tańczyć razem, pokazać dziecku od samego jego poczęcia swoje pasje. Dużo spacerujemy, a teraz w ostatnim miesiącu tata postanowił zapisać całą naszą trójkę do klubu sportowego, oczywiście ja i Alex to tylko basen, ruch to zdrowie ale co za dużo to nie zdrowo. Znaleźliśmy też basen dla naszego maluszka, kiedy skończy miesiąc będzie mógł cieszyć się wodą i pływaniem razem z nami. A co polubi Alex? Tata chce nauczyć latorośl miłości do siatkówki, a mama do wspinaczki wysokogórskiej, bo z tańcem to może być trudniej go przekonać, facet w rajtuzach? A może on będzie jednak tym księciem Rosyjskim? lub hokeistą - na trawie :).
A może poliglotą? Który język wybierze? Polski, Bułgarski, Hiszpański czy Angielski, bo to właśnie nasza rodzinna przypadłość „poliglotyzm”.

Ale czy to nasza wina że jesteśmy Polką i Bułgarem w Buenos Aires?
A na dodatek tulipany okazały się różami :).

czwartek, 6 października 2011

Dzień pięćset sześćdziesiąty ósmy, 4 październik 2011. Cała prawda o „Portenios”.

Wśród ludzi jest więcej kopii niż oryginałów.


W Buenos Aires od miesiąca panuje wiosna i przyjemne temperatury, choć trudno przyznać że w tym roku zima nas ochłodziła. Zaledwie panująca 2 miesiące „jakaś” przejściowa pora roku niosła ze sobą przeważnie temperatury 14 – 18 stopni, choć dwa tygodnie okazały się wyjątkowo zimne czyli 5 stopniowe!!!

Dziś spojrzałam na swojego bloga o Moim Buenos, i co widzę? Ponad dwa miesiące ciągłego milczenia. Życie w Buenos Aires płynie swoim argentyńskim rytmem. Czasem zaskoczy, czasem zasmuci, czasem znudzi. Wszystko stało się już codziennością, nawet tango :).
- Jak to, tango? Przecież właśnie po nie poleciałaś do miasta z obeliskiem na najszerszej ulicy świata, by chłonąć, by czerpać jak najwięcej, by cieszyć się ukochanym tańcem – mógłby ktoś zapytać.
Magia mojego tanga jednak nie zniknęła, nie znika i nie zniknie, tym bardziej teraz kiedy odkrywam je z innej strony nosząc naszego synka w swoim łonie. Każdego dnia Alex rośnie przy dźwiękach Pugliese, Troilo, Frescedo i całej rodziny mistrzów tanga. To właśnie przyniosło mi tango, miłość i rodzinę.
Tak, na początku było tylko tango i nieprzespane noce. Z czasem zaczęłam chłonąć kulturę tanga gdyż okazało się że to nie tylko przeplatanie nogami partnerki między nogami partnera, a może odwrotnie?, ale to także tryb życia „portenios” to jak jedzą, co jedzą, gdzie jedzą, co piją, gdzie piją, jak piją, jak i gdzie spędzają wolne chwile i to jacy są. Pozornie otwarci, niczym nie przypominają Latynosów.
Nigdy nie zapomniałam o swoim blogu pełnym marzeń o Moim Buenos, lecz codzienność wchłonęła mnie bez reszty, czyli bycie żoną, przyszłą mamą, tancerką i nauczycielką tanga. Porteños nigdy nie będę, bo i jak? Nie mam stąd nic wrodzonego, wszystko nabyte, choć kiedy układałam choreografię tangową na balet usłyszałam:
- Jesteś bardziej argentyńska niż my, rodowici Argentyńczycy, czujesz i tańczysz tango, a nie kaleczysz tak jak my.
Od czasu kiedy postawiłam pierwsze kroki na argentyńskiej milondze upłynęło już ponad półtora roku, nie tylko ja się zmieniłam i moje życie, lecz także moje tango, które niczym już nie przypomina tanga jakie ze sobą przywiozłam.
- Nie wyglądasz na Argentynkę, ale tańczysz jak Argentynka – słyszę z ust dookoła.
Tak, potrzebowałam czasu by zrozumieć czym jest tango, by je poczuć. Jestem dumna i szczęśliwa z postępu jaki zrobiłam, to był mój stumilowy krok. A kiedy słowa pełne podziwu padają z ust: Raula Bravo, Pancho, Guillerminy Quirogii, Gracieli Gonzales, Miguela Angela Zotto, Aurory Lubiz, Carlosa Perez i jego żony, Carlosa i Marii Rivaroli i masy innych mniej znanych lub nieznanych tangueros i milongueros to moja wiara w przyszłość mojego tanga rośnie. Jednak nic nie przychodziło od razu, na wszystko potrzebny był czas. Przez półtora roku odnajdywałam się w nowym świecie, jakże innym od tego w którym wyrosłam, wykształciłam się i ukształtowałam. Walczyłam z zasadami panującymi w Moim Buenos czyli brakiem punktualności, śmietnikiem na każdym rogu, nie przestrzeganiem godzin pracy, nie przestrzeganiem prawa jazdy, z nie przepustowością metra czyli podróżowaniem jak bydło, niesumiennością kelnerów, którzy zapominają o zamówieniu i po kilka razy wracają by zapytać: „Co Państwo sobie życzą?” lub przynoszą co im do rąk wpadnie, i mogłabym tak wyliczać wszystkie „wady” z którymi nauczyłam się w końcu żyć. Towarzyszył mi w mojej walce i drodze przez Moje Buenos Aires mój obecnie mąż. Nikolay ze względu na doświadczenie życia w Buenos próbował ochronić mnie przed rozczarowaniami i smutkiem, podsuwając mi odpowiedzi na gnębiące mnie pytania, ale ja wolałam sama się sparzyć w ogniu Buenos Aires i samej odnaleźć się w nowym świecie. Czy się udało? Myślę że z każdym dniem jestem o krok milowy do przodu, bo już nie walczę tylko żyję w świecie który wybrałam dla mnie i mojej rodziny. Początek pobytu bez znajomości jednego słowa po hiszpańsku nie owocował w znajomości, koleżeństwo, w przyjaźnie. Ulica, milongi, lekcje tanga były moją szkoła języka, i wciąż nią pozostają. W ciągu 1,5 roku zmieniłam apartamenty pięciokrotnie i wciąż nie jestem w „domku” moich marzeń, czyli moja podróż wciąż trwa. Półtora roku zajęło mi znalezienie partnera do tanga, tyle samo by mieć grono znajomych, i by móc żyć jak wszyscy tutaj.
Dziś mam rodzinę, partnera do tanga z którym trenujemy, organizujemy warsztaty i nasze pokazy, a także grono znajomych, którzy przyjęli mnie do swojego świata. Za mną też pierwsza choreografia tangowa, ułożona na zespół baletowy, a przede mną? Nowe marzenia i wyzwania.
Czy Argentyna to trzeci świat? Tak, jeśli spojrzeć na biedę i ciemnotę ludu, slamsy, i niski poziom wykształcenia. Jednak pod względem technicznym, medycznym, etc to kraj rozwinięty, jak to się mówi: „Kto ma pieniądze ten żyje, i to dobrze żyje”. Tu nie ma problemu z usługami czy zakupem towarów, lecz z prymitywnością ludzi, a na ich rozwój intelektualny potrzeba wiele czasu, a przede wszystkim mądrych rządzących, którzy wykształcą naukowo obywateli i pozwolą Argentynie urosnąć, a nie polityków wzbogacających się na ciemnocie ludu.
Ostatnio z Niko byliśmy na filmie „Juan y Eva”:
- Cześć Ewuś! – „krzyknęłam w komórę” by radośnie oznajmić Ewie iż – Widziałaś reklamy filmu o Tobie i Twoim Juanie, o waszej miłości? hahaha
Rzeczywiście film o miłości i początkach związku, ale Evy Duarte i Juana Peron, z realizowany przez argentyńską wytwórnie w Buenos Aires. Mimo że Argentyna nie jest moja ojczyzną, to łzy napływały mi do oczu, a także nie bez wzruszenia pozostał Niko, podczas całego seansu. Film ukazał Argentyńczyków jako silne społeczeństwo, trzymające się razem by móc żyć w Argentynie swoich marzeń.
Ukoronowaniem naszego wzruszenia okazały się końcowe sceny produkcji przedstawiające dokumenty o wyborze Juana na prezydenta Argentyny, kiedy na placu przed Casa Rosada ze słynnym balkonem z, którego przemawiała do ludu Eva Duearte-Peron(siedziba prezydenta) zebrały się tłumy vivatujące na część nowego prezydenta, prezydenta wybranego z woli ludu a nie z przymusu tak jak ma to miejsce obecnie. Było czuć że lud jest jednością, że są razem, żyją w przyjaźni, a nie tak jak teraz że przyjaciel przyjaciela okradnie, że każdy patrzy jak nie pracować tylko wegetować. Dziś nie ma ludu, który trzyma się razem i myśli o swojej ojczyźnie, i o tym jak lepiej żyć, a przynajmniej nie w Buenos Aires.
Jaki jest dziś „portenio”?
- W którym miesiącu ciąży Pani jest? – zapytała grzecznie sprzedawczyni w sklepie.
- Za tydzień kończymy 8 miesięcy.
- Nie możliwe!, zdawałoby się że to 6 miesiąc. A jak długo mieszkasz w Buenos Aires?
- 1,5 roku.
- Brakuje do pełni tylko małżeństwa?
- Ależ ja jestem mężatką.
- Z Argentyńczykiem?
- Nie, mój mąż jest Bułgarem.
- Ah, to wszystko tłumaczy. Argentyńczycy nie chcą się żenić.
Musi być prawda w jej słowach, bo to kolejna kobieta nie mówiąca nic dobrego o Argentyńczykach.
Dziś już wiem jak dbać o swoją kieszeń, ale zdarzało się że „wciskano” mi rzeczy mówiąc:
- Leży to na Pani doskonale.
Za duże, za małe, pasuje, nie pasuje – nie ma znaczenia, byle tylko sprzedać. Rzadko kiedy sprzedawca doradzi, pomoże dokonać wyboru, oceni. Nie tak dawno jak w niedzielę, w drodze do ulubionego parku z jeziorem, mijaliśmy sklep obuwniczy z jedną z moich ulubionych mark skórzanych butów, bym mogła zaopatrzyć się w modą w tym sezonie letnim parę obuwia, czyli na moje szczęście skórzane rzymianki, choć zamiast ulubionego obcasa niewysokie koturnu.
- Poproszę rozmiar 38, model ten, ten i ten.
Po chwili otrzymałam wszystkie wybrane modele i dodatkowo inne w podobnym fasonie. Wybór był łatwy, gdyż tylko jeden model pasował na moją „ratkę”. Szczęśliwa dobrałam się w domu do magicznego pudełka, na którym widniał rozmiar 38!!! Jakim zaskoczeniem dla mnie było gdy „butki marzeń” okazały się o 1cm za długie, a na spodzie widniała magiczna cyfra 39!!!
Cóż życie dołożyło mi tylko jedno zadanie więcej do wykonania następnego dnia czyli wymiany obuwia na właściwe. Magiczne pudełko wymieniłam na inne magiczne pudełko nie tylko z właściwym rozmiarem, ale z innym modelem, który okazał się trafionym strzałem.

Jednak i w tym świecie odnalazłam ludzi przyjaznych i pomocnych, jak właścicieli i pracowników sklepów z naszej ulicy. U „chińczyka” sprzedawca warzyw co dzień odkłada dla mnie najpiękniejsze warzywa, Świerze, czerwone truskawki.
- Jak zwykle 250 gram soczystych truskawek? – z uśmiechem i uprzejmością zwraca się do mnie „Portenio”.
- Tak, jak zwykle, nie lubię zmieniać przyzwyczajeń.
- Wczoraj Pani mąż kupił kilogram, a ja mu mówiłem że; „Pańska żona zawsze kupuję ¼ kg” – odpowiada rozbawiony jegomość.
- Tak, wiem, musiałam dziś rano postawić „przywrócić im życie” mocząc w zimnej wodzie.
Czasami zdarza się że dostaję warzywa za darmo :), jako prezent dla dziecka.

- Poproszę 8 bułeczek tradycyjnych. Ile płacę?
- 2,80 peso.
- Oj i niech mi jeszcze Pani te drożdżówkę dorzuci, bo głód mnie dopadł. Ile się należy?
- Nic, dzieciom zwłaszcza w łonie matki się nie odmawia.
Alex zjednuje przychylnych sobie ludzi. Kiedy potrzebuje dowiedzieć się o najbliższego szewca, fryzjera, stolarza, ślusarza, pralnie ekologiczną udaję się do „mojego punktu informacyjnego” czyli do klucznika po drugiej stronie ulicy.

I tak w Buenos Aires trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte i być bardziej przebiegłym niż stojący obok nas w metrze „podróżny po swoim Buenos Aires” .