piątek, 26 lutego 2010

Dzień jedenasty. Jedna tanda, jeden tangero.

„Jeśli do przebiegnięcia jest dziesięć li, dobrze jest myśleć, że połowa drogi wypada na dziewiątym”

Internet, tak cud wynalazek. Dzięki nie mu siedzę teraz i słucham mojego ulubionego radia, radia PIN. Siedzę, bo żadnych butów na nogi włożyć nie mogę, mam tak opuchnięte od tańca, o obtarte od butów. Więc dziś dzień przerwy, a raczej noc no i pora się wsypać.
Wczoraj byłam na show „Tramatango” Milena Plebs. Połączenie tańca w spółczesnego z tangiem. Sam pomysł na show/spektakl mi się bardzo podobał. Niestety techniczna strona tangowa była kiepska. Tancerze bardziej przypominali mi tancerzy współczesnych a nie tangueros, i może i są współcześni. Muszę poczytać o nich. Na widowni nie zabrakło Chicho obok, którego zasiadł jego wielki przyjaciel Arce i Mariana Montes. Pstrykali zdjęcia mimo że nie wolno było . Pewnie swojemu kumplowi po fachu Robertowi Reis. Turyści bili brawo po każdym tangowym kawałku mimo że nie było czemu bić brawa, ale oczywiście jak najbardziej na zakończenie by tym samym podziękować artystom za pokaz.

Lubię nocne życie. Zawsze lubiłam noc, nie lubiłam jak się kończyła. A Buenos nocą żyje. Zachwycona urokami nocy wstąpiłam na empeniadas, czyli to czym objadam się od prawie dwóch tygodni. Matko jak ten czas leci. Leci bo cały czas coś robię. Patrzyłam na dzikie tłumy nocnych pożeraczy. Przy ulicy na chodniku młodzi sprzedawali różnego rodzaju drobnostki.

A potem miałam dotrzeć na milo do Villa Malcolm, a zawitałam do Ninio Bien. Tu jeszcze mnie nie widzieli. Najpierw wizyta w toalecie, a tu szok. Kobieta w toalecie sprzedaje ciuchy do tanga, jest suszarka, kosmetyki typu: cienie, tusze, róże, pudry do ogólnego użytku. To wszystko leży przy umywalkach. Ludzie wychodzą na balkon na papieroska (Ninio bien bowiem jest w kamienicy na pierwszym piętrze). Spoglądają i oglądają przychodzących.
Dumnym pewnym krokiem pojawiłam się po północy. Stwierdzam że nie ma to jak przychodzić na milo samej. Problem że nie znają?? Żaden problem, staje się w drzwiach tak żeby wszyscy widzieli, rozglądamy się po sali co by wyhaczyć pierwszą ofiarę. I.. i jest, przynęta złapana. Patrzy, uśmiecha się, kiwa głową, podchodzi:
- Bailamos??
- Bailamos. – uśmiecham się. Bailamos i na tym zakończmy – myślę sobie.
- Może przysiądziesz się do Nas??
Tu zaczynam się niby ociągać, że niby nie chce przeszkadzać i takie tam, i w końcu ulegam. Zresztą nie zamierzałam stać, ani siedzieć też nie. Ale miejscówka idealna. Stolik na samym brzegu parkietu, tak że dostęp idealny. To pierwsza milonga, która mnie nie poderwała do tańca. Milonga emerytów. Nie, nic nie mam do emerytów sama kiedyś będę, jak dożyję. Ale dość że emeryci to zadufani. I mało pociągający . Niektórzy mało estetyczni, fuj. No cóż, ale skoro tu już jestem to trzeba to wykorzystać. Ta milo, zresztą jak wszystkie milo, różnią się od tych polskich czy berlińskich. Tu wszyscy jedzą. Chleją (bo piciem to trudno nazwać), gapią się łowczo na parkiet. Inny świat. Tłok jakich mało. Tu się nie tańczy, stoi się w miejscu, i z lewa na prawa giba.
Miejscówka zrobiła swoje, zaraz jakiś dziadek zadufany, z koszulą rozpiętą na toresie, przechodzi, że niby przechodzi i kiwa na mnie. No dobra, pewnie dobrze tańczy. O niech mnie … to jakaś nowa odmiana. Stoimy w miejscu a on tak jakoś flakami przewraca, i nie wiem czy ja też mam przerwać, ale nie potrafię. Zgroza, a tu cała tanda przed nami. No cóż. Przeżyje. Zaraz się jedno tango skończy, pogadamy chwilę, rozmowę przeciągnę do 1 min zostanie 2 min tanga, znów przerwa znów pogadanie i cortina. Przeżyłam. Ale jedno przyznam dżentelmeni sami, odprowadzają do stolika. A po drodze zahaczamy o jakiś obcy mi stolik i zostaję przedstawiona jakiemuś niby świetnemu nauczycielowi. Buzi, buzi, uśmiech idziemy dalej. O masakro kolejny dziadek się uśmiecha, dopiero co tańczył z jakąś nianią, odwaloną jak na sumę niedzielną, a tu ma siłę by do mnie startować. Czy mam wyjście?? Nie, bo młodych nie ma. I tak do 2 skakałam z emerytami. Nagle uśmiecham się. Ekipa od chicho z zajęć się pojawia. Ekipa międzynarodowa. Rosjanie, Ukraińcy, Italiańcy.
Makaroni startuje do mnie, że on dziś ma urodziny i że mam do nich się przysiąść, bo szampan czeka. Ale zanim szampan to:
- Bailamos?? – pyta Emilio (jego już znam, partnerował mi na zajęciach)
- Z Tobą?? Oż Ty w życiu. Chyba że coś nawiniesz po makaroniarsku. – twarda szuka z niego, nie obraził się, nawet inny skutek to odniosło.
Uśmiałam się jak mówił. Piękny język, ale śmieszny. Ah, zapomniałam Emilio jest Sycylijczykiem. I pobajlamowaliśmy. Koniec tandy, a on znów startuje do mnie:
- Bailamos jeszcze raz??
- Ty, mafiozo ci się pomyliło trochę. Milonga, jedna tanda z jednym tangueros. A popatrz ilu tu chętnych dookoła. Nie bądź pies ogrodnika. Nie on jeden, był też jeden taki żigolo, co przeczekał 3 tandy i znów startuje do mnie. Stanął 3 stoliki dalej i patrzy. Ale kiwam mu że „nie”, że next time.
- Będziesz jutro na milo – pyta żigolo.
- Będę.
- A gdzie?
- A nie wiem, a co?? – że niby nie wiem o co chodzi.
- Rezerwuję sobie tande u Ciebie. Więc gdzie będziesz??
- Jak ci zależy to znajdziesz. La Viruta, Canning, Malcolm, El Gardel. Masz całą noc, gdzieś mnie znajdziesz. No I masz babo placek, siedzę w domu. Dobrze że nie sama, lecz z poobcieranymi stopami.
Stał jeden dryblas i też patrzył, pech chciał żem popatrzyła w jego stronę, ale nie na niego. Kiwnął, wstałam, spotkaliśmy się, znaleźliśmy się w tłumie – tak to lepiej brzmi, romantycznie, hahaha. Dziwne bo jego stolik był na drugim końcu sali, a on znalazł się zaraz koło mnie. Gadał do mnie po polsku.
- Victor jestem. Mówię trochę po polsku, bo moja żona jest Polką.
- Tak?? – inteligentne zapytanie
- Przedstawię Cię jej.
I tak od słowa do słowa, wywnioskowałam że owa żona i owy Wiktor to znana Warszawiakom Aisha i Victor. Zatem poznałam ich.
- Musisz tu bywać w każdy czwartek, jeśli chcesz zaistnieć w tym środowisku, same sławy tu przychodzą, choć dziś to sami turyści – mówi Aisha. Teraz zastanawiam się kim była ta „sława”, która wnętrznościami wywracała.
I jeszcze jedno „doznanie”. Włosów nie żelowałam. A jakimś trafem z prawej strony miałam posklejaną grzywkę, jakby od lakieru czy żelu, który się rozpuścił pod wpływem cielnego potu któregoś tangero. A fuj!!!
I jak powiedziałam tak się stało. O 3 się rozluźniło i można było poruszać się trochę dalej niż po kwadracie 50cm/50cm.Wyszliśmy cała bandą o 4:30. Ja boso, nie byłam w stanie butów założyć, nogi tak spuchły. Dotarłam do domku, o 5 rano zasnęłam, wstałam o 9 by na balet pójść. Milonge pomimo, że w domu starców i opuchlizny uważam za UDANĄ !!! Każda przetańczona jest udaną.
Doszłam też do wniosku, że tu języka nie trzeba znać. Jak komuś zależy to się dogada. „Moi” tangeros byli/są/ i może będą wygadani. Nawijają, że dzięki nim mam przyspieszony kurs hiszpańskiego.

Dobranoc

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz