czwartek, 6 października 2011

Dzień pięćset sześćdziesiąty ósmy, 4 październik 2011. Cała prawda o „Portenios”.

Wśród ludzi jest więcej kopii niż oryginałów.


W Buenos Aires od miesiąca panuje wiosna i przyjemne temperatury, choć trudno przyznać że w tym roku zima nas ochłodziła. Zaledwie panująca 2 miesiące „jakaś” przejściowa pora roku niosła ze sobą przeważnie temperatury 14 – 18 stopni, choć dwa tygodnie okazały się wyjątkowo zimne czyli 5 stopniowe!!!

Dziś spojrzałam na swojego bloga o Moim Buenos, i co widzę? Ponad dwa miesiące ciągłego milczenia. Życie w Buenos Aires płynie swoim argentyńskim rytmem. Czasem zaskoczy, czasem zasmuci, czasem znudzi. Wszystko stało się już codziennością, nawet tango :).
- Jak to, tango? Przecież właśnie po nie poleciałaś do miasta z obeliskiem na najszerszej ulicy świata, by chłonąć, by czerpać jak najwięcej, by cieszyć się ukochanym tańcem – mógłby ktoś zapytać.
Magia mojego tanga jednak nie zniknęła, nie znika i nie zniknie, tym bardziej teraz kiedy odkrywam je z innej strony nosząc naszego synka w swoim łonie. Każdego dnia Alex rośnie przy dźwiękach Pugliese, Troilo, Frescedo i całej rodziny mistrzów tanga. To właśnie przyniosło mi tango, miłość i rodzinę.
Tak, na początku było tylko tango i nieprzespane noce. Z czasem zaczęłam chłonąć kulturę tanga gdyż okazało się że to nie tylko przeplatanie nogami partnerki między nogami partnera, a może odwrotnie?, ale to także tryb życia „portenios” to jak jedzą, co jedzą, gdzie jedzą, co piją, gdzie piją, jak piją, jak i gdzie spędzają wolne chwile i to jacy są. Pozornie otwarci, niczym nie przypominają Latynosów.
Nigdy nie zapomniałam o swoim blogu pełnym marzeń o Moim Buenos, lecz codzienność wchłonęła mnie bez reszty, czyli bycie żoną, przyszłą mamą, tancerką i nauczycielką tanga. Porteños nigdy nie będę, bo i jak? Nie mam stąd nic wrodzonego, wszystko nabyte, choć kiedy układałam choreografię tangową na balet usłyszałam:
- Jesteś bardziej argentyńska niż my, rodowici Argentyńczycy, czujesz i tańczysz tango, a nie kaleczysz tak jak my.
Od czasu kiedy postawiłam pierwsze kroki na argentyńskiej milondze upłynęło już ponad półtora roku, nie tylko ja się zmieniłam i moje życie, lecz także moje tango, które niczym już nie przypomina tanga jakie ze sobą przywiozłam.
- Nie wyglądasz na Argentynkę, ale tańczysz jak Argentynka – słyszę z ust dookoła.
Tak, potrzebowałam czasu by zrozumieć czym jest tango, by je poczuć. Jestem dumna i szczęśliwa z postępu jaki zrobiłam, to był mój stumilowy krok. A kiedy słowa pełne podziwu padają z ust: Raula Bravo, Pancho, Guillerminy Quirogii, Gracieli Gonzales, Miguela Angela Zotto, Aurory Lubiz, Carlosa Perez i jego żony, Carlosa i Marii Rivaroli i masy innych mniej znanych lub nieznanych tangueros i milongueros to moja wiara w przyszłość mojego tanga rośnie. Jednak nic nie przychodziło od razu, na wszystko potrzebny był czas. Przez półtora roku odnajdywałam się w nowym świecie, jakże innym od tego w którym wyrosłam, wykształciłam się i ukształtowałam. Walczyłam z zasadami panującymi w Moim Buenos czyli brakiem punktualności, śmietnikiem na każdym rogu, nie przestrzeganiem godzin pracy, nie przestrzeganiem prawa jazdy, z nie przepustowością metra czyli podróżowaniem jak bydło, niesumiennością kelnerów, którzy zapominają o zamówieniu i po kilka razy wracają by zapytać: „Co Państwo sobie życzą?” lub przynoszą co im do rąk wpadnie, i mogłabym tak wyliczać wszystkie „wady” z którymi nauczyłam się w końcu żyć. Towarzyszył mi w mojej walce i drodze przez Moje Buenos Aires mój obecnie mąż. Nikolay ze względu na doświadczenie życia w Buenos próbował ochronić mnie przed rozczarowaniami i smutkiem, podsuwając mi odpowiedzi na gnębiące mnie pytania, ale ja wolałam sama się sparzyć w ogniu Buenos Aires i samej odnaleźć się w nowym świecie. Czy się udało? Myślę że z każdym dniem jestem o krok milowy do przodu, bo już nie walczę tylko żyję w świecie który wybrałam dla mnie i mojej rodziny. Początek pobytu bez znajomości jednego słowa po hiszpańsku nie owocował w znajomości, koleżeństwo, w przyjaźnie. Ulica, milongi, lekcje tanga były moją szkoła języka, i wciąż nią pozostają. W ciągu 1,5 roku zmieniłam apartamenty pięciokrotnie i wciąż nie jestem w „domku” moich marzeń, czyli moja podróż wciąż trwa. Półtora roku zajęło mi znalezienie partnera do tanga, tyle samo by mieć grono znajomych, i by móc żyć jak wszyscy tutaj.
Dziś mam rodzinę, partnera do tanga z którym trenujemy, organizujemy warsztaty i nasze pokazy, a także grono znajomych, którzy przyjęli mnie do swojego świata. Za mną też pierwsza choreografia tangowa, ułożona na zespół baletowy, a przede mną? Nowe marzenia i wyzwania.
Czy Argentyna to trzeci świat? Tak, jeśli spojrzeć na biedę i ciemnotę ludu, slamsy, i niski poziom wykształcenia. Jednak pod względem technicznym, medycznym, etc to kraj rozwinięty, jak to się mówi: „Kto ma pieniądze ten żyje, i to dobrze żyje”. Tu nie ma problemu z usługami czy zakupem towarów, lecz z prymitywnością ludzi, a na ich rozwój intelektualny potrzeba wiele czasu, a przede wszystkim mądrych rządzących, którzy wykształcą naukowo obywateli i pozwolą Argentynie urosnąć, a nie polityków wzbogacających się na ciemnocie ludu.
Ostatnio z Niko byliśmy na filmie „Juan y Eva”:
- Cześć Ewuś! – „krzyknęłam w komórę” by radośnie oznajmić Ewie iż – Widziałaś reklamy filmu o Tobie i Twoim Juanie, o waszej miłości? hahaha
Rzeczywiście film o miłości i początkach związku, ale Evy Duarte i Juana Peron, z realizowany przez argentyńską wytwórnie w Buenos Aires. Mimo że Argentyna nie jest moja ojczyzną, to łzy napływały mi do oczu, a także nie bez wzruszenia pozostał Niko, podczas całego seansu. Film ukazał Argentyńczyków jako silne społeczeństwo, trzymające się razem by móc żyć w Argentynie swoich marzeń.
Ukoronowaniem naszego wzruszenia okazały się końcowe sceny produkcji przedstawiające dokumenty o wyborze Juana na prezydenta Argentyny, kiedy na placu przed Casa Rosada ze słynnym balkonem z, którego przemawiała do ludu Eva Duearte-Peron(siedziba prezydenta) zebrały się tłumy vivatujące na część nowego prezydenta, prezydenta wybranego z woli ludu a nie z przymusu tak jak ma to miejsce obecnie. Było czuć że lud jest jednością, że są razem, żyją w przyjaźni, a nie tak jak teraz że przyjaciel przyjaciela okradnie, że każdy patrzy jak nie pracować tylko wegetować. Dziś nie ma ludu, który trzyma się razem i myśli o swojej ojczyźnie, i o tym jak lepiej żyć, a przynajmniej nie w Buenos Aires.
Jaki jest dziś „portenio”?
- W którym miesiącu ciąży Pani jest? – zapytała grzecznie sprzedawczyni w sklepie.
- Za tydzień kończymy 8 miesięcy.
- Nie możliwe!, zdawałoby się że to 6 miesiąc. A jak długo mieszkasz w Buenos Aires?
- 1,5 roku.
- Brakuje do pełni tylko małżeństwa?
- Ależ ja jestem mężatką.
- Z Argentyńczykiem?
- Nie, mój mąż jest Bułgarem.
- Ah, to wszystko tłumaczy. Argentyńczycy nie chcą się żenić.
Musi być prawda w jej słowach, bo to kolejna kobieta nie mówiąca nic dobrego o Argentyńczykach.
Dziś już wiem jak dbać o swoją kieszeń, ale zdarzało się że „wciskano” mi rzeczy mówiąc:
- Leży to na Pani doskonale.
Za duże, za małe, pasuje, nie pasuje – nie ma znaczenia, byle tylko sprzedać. Rzadko kiedy sprzedawca doradzi, pomoże dokonać wyboru, oceni. Nie tak dawno jak w niedzielę, w drodze do ulubionego parku z jeziorem, mijaliśmy sklep obuwniczy z jedną z moich ulubionych mark skórzanych butów, bym mogła zaopatrzyć się w modą w tym sezonie letnim parę obuwia, czyli na moje szczęście skórzane rzymianki, choć zamiast ulubionego obcasa niewysokie koturnu.
- Poproszę rozmiar 38, model ten, ten i ten.
Po chwili otrzymałam wszystkie wybrane modele i dodatkowo inne w podobnym fasonie. Wybór był łatwy, gdyż tylko jeden model pasował na moją „ratkę”. Szczęśliwa dobrałam się w domu do magicznego pudełka, na którym widniał rozmiar 38!!! Jakim zaskoczeniem dla mnie było gdy „butki marzeń” okazały się o 1cm za długie, a na spodzie widniała magiczna cyfra 39!!!
Cóż życie dołożyło mi tylko jedno zadanie więcej do wykonania następnego dnia czyli wymiany obuwia na właściwe. Magiczne pudełko wymieniłam na inne magiczne pudełko nie tylko z właściwym rozmiarem, ale z innym modelem, który okazał się trafionym strzałem.

Jednak i w tym świecie odnalazłam ludzi przyjaznych i pomocnych, jak właścicieli i pracowników sklepów z naszej ulicy. U „chińczyka” sprzedawca warzyw co dzień odkłada dla mnie najpiękniejsze warzywa, Świerze, czerwone truskawki.
- Jak zwykle 250 gram soczystych truskawek? – z uśmiechem i uprzejmością zwraca się do mnie „Portenio”.
- Tak, jak zwykle, nie lubię zmieniać przyzwyczajeń.
- Wczoraj Pani mąż kupił kilogram, a ja mu mówiłem że; „Pańska żona zawsze kupuję ¼ kg” – odpowiada rozbawiony jegomość.
- Tak, wiem, musiałam dziś rano postawić „przywrócić im życie” mocząc w zimnej wodzie.
Czasami zdarza się że dostaję warzywa za darmo :), jako prezent dla dziecka.

- Poproszę 8 bułeczek tradycyjnych. Ile płacę?
- 2,80 peso.
- Oj i niech mi jeszcze Pani te drożdżówkę dorzuci, bo głód mnie dopadł. Ile się należy?
- Nic, dzieciom zwłaszcza w łonie matki się nie odmawia.
Alex zjednuje przychylnych sobie ludzi. Kiedy potrzebuje dowiedzieć się o najbliższego szewca, fryzjera, stolarza, ślusarza, pralnie ekologiczną udaję się do „mojego punktu informacyjnego” czyli do klucznika po drugiej stronie ulicy.

I tak w Buenos Aires trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte i być bardziej przebiegłym niż stojący obok nas w metrze „podróżny po swoim Buenos Aires” .

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz